Rydwan. Żeby dokądś dojść trzeba skądś odejść

 

Cicha noc. Święta noc. Noc jest dobra na wszystko. Nocą nie brak pieniędzy i nikt w kolejkach nie stoi. Nocą rodzą się plany, które umierają nad ranem. Przyzwyczajam wzrok w ciemności, aby dostrzec elementy i drogowskazy. Ne należy bowiem wyskakiwać z niej, jak z gorącej kąpieli.

Trwanie w ciemności może być twórcze, literackie, a nawet budujące, o ile czas oczekiwania wykorzystam na patrzenie. Patrzyłam w tej ciemności na świat i na ludzi. Wyobrażałam sobie, kim naprawdę są i do czego są zdolni. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich też tkwi w ciemności. Ten mrok, ta niekończąca się noc była moim domem, bezpiecznym azylem, w którym mogłam być sobą i nikt nie był w stanie mnie zranić. Strata czasu? Skądże. Samotność może być płodna, jest to jednak czas choroby, bezwładu i bycia skazanym na siebie.

Przy jesiennej uliczce, w pustym, szarym parku stoi szara ławka. W szarym mym śnie.

W szarym, dobrym płaszczu, przecinając wiatr idę sama. Siadam na ławce – łzawej mej łodzi.

Siedzę spokojnie, bo wiem, że zamknęłam dom. Zatrzasnęłam bramy, a fosę wypełniłam łzami. Czarne flagi wzniosłam na maszt, a moi żołnierze otoczyli zamek. Mogę więc siedzieć na tej ławce i spoglądać na życie.

W ciemnej zbroi obojętności łatwiej przyglądać się cudzemu szczęściu. Jestem bezpieczna, więc bez obaw spoglądam na bawiące się dzieci. Zaczepiają mnie cudze psy i dotykają mokrymi nosami moich białych dłoni. Ludzie podchodzą i gawędzą, opowiadają o swoich dniach: o zadowoleniu ze zdrowia, albo jego braku, o drożyźnie i podziękowaniach dla Boga, że jest na chleb, o szkole dla dzieci i strojach na bal dla wnuków, o rodzinnych obiadach i drożejących kredytach, o tym, że mąż choruje, ale unika lekarzy i że nikt nie gotuje jak ona – żona, o porzuconych psach i spóźniających się autobusach, o pracy, projektach i wyzwaniach, o tym, że się uda, albo się nie uda, o tym, jak ważne jest, aby wiedzieć, co jest ważne, że za zmarłych trza się modlić, a rodzinie pomagać, o melancholijnych niedzielach i smutnych poniedziałkach, o tym, że wszyscy czekamy na wiosnę i słońce. A ja?

Ja chce żyć również zimą, chcę oddychać i bez słońca. Świat się kręci tak szybko. Za szybko. Miłość się dziś szlifuje na szlifierce, a opiłki plastiku ranią moje ciało i duszę. Dlatego chodzę w pancerzu, od szyi po kostki.

Gdy się rzucam w oczy – wkładam kaptur.

Po zmierzchu wracam do swojego zamku, zamykają za mną bramę. Żołnierze stoją na baczność i w ciszy czekają, aż zniknę w ciemnościach. Wchodzę po krętych słowach do mojej wieży i tam zaczynam czuć się bezpieczna.

Mogę zdjąć szary szal i trzepotać rzęsami wierząc, że jest gdzieś ktoś, kto o nich marzy. Mogę smakować swoich łez gorzkich od osamotnienia, odsłonić swoje serce i przeprosić je, że obnażyłam je przed innymi.

Potem mogę je utulić – moje małe, wykradzione serce, chronione przez czarny całun niepoznaki. Kiedy zamykam się w swojej komnacie, zapalam świece i włączam starą, skwierczącą płytę o dźwięcznym odgłosie. Ona brzmi, jak odgłos strzelającego drewna w kominku. Moje serce jest znowu bezpieczne – u mnie, w moich tylko ramionach.”

Ile czasu spędziłam w tej komnacie? Nie policzę już. Był taki moment, że ktoś mnie z niej wywabił, na chwilę, ale potem znowu musiałam uciekać i w pośpiechu wbiegać po krętych słowach. A słowa te niczym niesforne bękarty wybiegały przede mnie i narażały mnie na rozpoznanie. Nigdy nie mów, że czegoś pragniesz – myślałam. Nie myślałam jedynie o miłości romantycznej. Nie, miłość to nie tylko oczy, w które nieskończenie się wpatrujemy. Pragnęłam wierzyć w siebie i panicznie szukałam drogi, która mogłabym podążać. Wiesz jak to jest, gdy chcesz gnać przed siebie, a nie wiesz dokąd? Wiesz.

W owej komnacie obwiniałam się brutalnie po każdym powrocie z „miasta”. Biłam się po udach mocno, dopóki nie usłyszałam własnego błagania „proszę przestań”. Jedna cześć mnie błagała drugą, aby ta się nią zajęła zamiast karać ją za to, że ma pragnienia. Powtarzałam schemat. Postępowałam ze sobą podobnie, jak traktowali mnie inni. Było mi to znane, więc wydawało się bezpieczne.

Dziesiątki razy myślałam o tym, jak wybiegam z tej komnaty i biegnę prosto w tłum krzycząc „chcę żyć!”. I robiłam tak, ale wraz w to wątpiłam. Tłum jak to tłum był bezlitosny i odpychał mnie. Byłam jak „ciuciubabka” z zawiązanymi oczami. Dopiero z czasem zrozumiałam, że na zewnątrz popycha mnie poczucie winy, że nie umiem wyjść z tej zapaści. Do dziś, gdy słyszę, gdy ktoś mówi do kogoś: „weź się garść”, albo „dopóki walczysz jesteś zwycięzcą”, albo inne pseudo motywacyjne teksty z dupy, mam ochotę podgryźć tym mówcom gardła. Usilne wyciąganie człowieka z ciemności jest aroganckie. Wpajanie typu „Idź się rozerwij”, „nie unikaj ludzi”, „zrób coś ze sobą” sprawiało, że czułam się jak idiotka, niemyśląca poprawnie ameba, która całe życie ubzdurała sobie inaczej.

 

A serce mi się rwało na strzępy

 

Miałam już dzieci, więc dodatkowo obwiniałam się o to, że nie są dla mnie wszystkim. Że nie wyglądam przez okno i nie robię porannego selfie z filtrami pt.: „ja pierdolę, jaka jestem szczęśliwa”. Nie planowałam wakacji, nie znałam nowych trendów, nie słuchałam „dobrej” muzyki. Im bardziej chciałam żyć tym bardziej nie umiałam.

Po wszystkich przysennych paraliżach, powtarzających się snach o domu, w którym gasną świece, po bolesnych skurczach na całym ciele, wariacjach serca, opuchniętych od siniaków udach, bezsennych nocy, alkoholowych odpływach, codziennym układaniu życia na nowo, bezwzględnej samotności i mówieniu do siebie, byłam nie do życia, a życie nie było do mnie.

Pamiętam ten dzień, kiedy już w nowym mieście, w nowym mieszkaniu próbowałam sobie ułożyć życie na nowo. Był to okres wakacyjny, dzieci wyjechały. Codziennie wstawałam na dźwięk budzika i samotnie jadłam śniadanie w milczeniu. Po powrocie witała mnie ta sama pustka i cisza. Dzień za dniem. Wszyscy moi dawni przyjaciele i „bliscy” sądzili, że wiedzie mi się doskonale, że zapewne „korzystam z życia”, bawię się, imprezuję. Telefon więc milczał, bo przecież taka fajna dziewczyna, taka ładna, taka zaradna – na pewno się nie nudzi.

Nic nie działało. Ani życie po swojemu, ani takie życie, jakie wiodą inni. Wtedy pomyślałam sobie, że w zasadzie to chyba nigdy nie żyłam po swojemu. Doszłam do wniosku, że nic do mnie nie przyjdzie, jeżeli nie wyjdę sama z tej całej „komnaty”. Ale, nie chciałam wbiegać już w tłum. Na co mi tłum? Tłum jest głupi, tłum nie myśli. Tłum to zbitek nierozumnego mięsa. Tłum to pieprzenie o niczym i ludzie, którzy kreują się na super trendy funky fresh and cool, a w rzeczywistości grzebią sobie w tyłku zaglądając do lodówki. Tłum to ci, którzy znają autorów i tytuły bestselerów, lubią mądre cytaty, a kiedy nikt nie widzi oglądają „odmóżdżacze” w telewizji. „Czasem fajnie się jest odmóżdżyć”, mówią. Nie wydadzą się jednak, że odmóżdżają się w każdej, wolnej chwili.

Byłam wściekła. Na nich i na siebie. Na to, że oczekiwałam, że cały świat się zmieni tylko po to, żebym ja mogła być sobą. To ja, ja chciałam przekuć świat na swoją modłę, a gdy się to nie udawało – chowałam się w swojej komnacie. „Ten świat nie jest dla mnie” – myślałam.

Pomyślałam wtedy, że zostałam już całkowicie sama. Nie miałam kompanów, kompanek, nikogo, kto by mnie przed snem zapewnił, że jest obok. Odzyskałam spokój, uwolniłam się od toksycznych ludzi, zmieniłam całe swoje życie, a tu klops. Byłam jeszcze bardziej samotna. Wtedy przyszła mi do głowy nieśmiała myśl, że może sobie zacznę żyć po swojemu. A co mi tam! Oczekiwałam miłości, której nie dostawałam, czekałam na kogoś, kto mnie odbije z rąk ciemności. Czas mi się dłużył więc pomyślałam:

Jeżeli świat nie chce mnie wtedy, gdy udaję kogoś, kim nie jestem, i jednocześnie nie chce mnie wtedy, kiedy jestem sobą, to z dwojga złego – wolę być sobą”

 

Proste, nie?

 

Czy od tamtej pory było mi lżej i wszystko stało się jasne? Nie. Ale przestałam patrzeć na innych. Zaczęłam całkowicie ufać mojej intuicji i szybko okazało się, że robiąc coś „po swojemu” – robię najlepiej. Najlepiej dla mnie. Cała magia. Szybko zorientowałam się, że innych tak naprawdę nic nie obchodzi, co i jak robię. Czasem po prostu lubią sobie po ludzku „pogadać”. Niezależnie więc od tego, co bym nie robiła – profanie zawsze się znajdą. Ja wiem, że takie tanie teksty piszą w poradnikach, ale dopiero, gdy przeżyłam to sama, na własnej skórze – zrozumiałam to całkowicie. Nie można uznać, że coś jest takie tylko dlatego, że ktoś nam tak powiedział. Warto sprawdzić samemu. Lepsze to aniżeli bezkrytyczne przyjmowanie za pewnik czyichś aroganckich prawd.

Z intuicja wraz czasem miałam na bakier. Demony sobie chadzały w tę i z powrotem jakby były u siebie. „The tigers come at night” jak śpiewa … w „Nędznikach”. Owszem, przyłażą jak hieny zawsze, gdy słabnę. Czasem nie słucham intuicji, bo po prostu brakuje mi odwagi, ale robię to już świadomie i pogłębiam stopniowo zaufanie do siebie. Musiałam je odzyskać – byłam przez jakiś czas przecież swoim własnym katem.

Rydwan to VII karta WA, przed opisaniem której bardzo się stresowałam. Być może dlatego, że jest ona czymś, co namawia nas w jakiś sposób do odejścia. I nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że my cholernie nie chcemy odchodzić. Chcielibyśmy zmian bez zmian, wojen bez wrogów i rewolucji bez ofiar. A przecież nic na tym świecie nie jest nam dane na zawsze, zatem sztuka odchodzenia i odpuszczania jest niezwykle trudna i wymaga czasu.

 

 

Od zawsze miałam niezwykłą intuicję, ale nigdy nie chciałam jej słuchać. Słuchanie jej było dla mnie czymś śmiesznym, niemalże czary Mary. Ważniejsze było dla mnie wartości i tradycje, to, co przez lata hodowały wszystkie pokolenia ludzi w mojej rodzinie i tych, którzy mieli na nich jakikolwiek wpływ.

Ostatnio, sama przyszła do mnie myśl, że oto stoję przed drzwiami a Anioły mówią, żebym przez nie przeszła. Ale ja, zamiast ich posłuchać mówię: „ja? Naprawdę te drzwi to dla mnie?”

Ale anioły milczały, nie przekonywały mnie. I pewnie bym stała przed tymi drzwiami w nieskończoność, czekając aż ktoś mnie przekona, że to dla mnie i, że na to zasługuję. Prawdopodobnie nigdy bym nie przeszła przez te drzwi. Działo się dotąd, ponieważ zawsze jedną noga próbowałam przytrzymać drzwi do przeszłości. Do koszmarów również można się przywiązać.

Na szczęście weszłam. Wewnątrz była oranżeria. Widziałam liście na dole: wielkie, mięsiste liście a u ich stóp rosły pomidory i inne, małe rośliny. Gdy spojrzałam w górę, zobaczyłam przepiękne sklepienia niczym w świątyni. Sklepienia porastały wyjątkowo piękne kwiaty. Nigdy nie widziałam takich pięknych kwiatów! Jakby je malował sam Michał Anioł.

Pozwoliłam mówić mojej intuicji. Powiedziała: „To są kwiaty, które były podlewane Twoimi łzami

Nie umiem już opisać tego, co poczułam. Ale ta myśl, że moje łzy nie poszły na marne i wyrosło dzięki nim coś tak pięknego sprawiła, że poczułam wewnątrz wspaniałą lekkość i wolność. To dopiero katharsis.

Słuchanie intuicji może mieć miejsce tylko tu i teraz. Nasze „Ja” jest tylko tu i teraz. Trudno nam to przyjąć. Stawiamy się za zwyczaj w dwóch sytuacjach: albo wracamy do tego, co było i nawet, gdy jest to odległa przeszłość, to chcemy z niej „wycisnąć” wszystko, co się da. Albo porzucamy odruchowo przyszłość i ruszamy w przyszłość. Zwracamy się do niej i kreujemy ją marzeniami. Próbujemy afirmować, wyobrażać sobie siebie za dziesięć lat i różne takie. W momencie, gdy marzenia się nie spełniają jesteśmy smutni- wracamy do…. przeszłości. A nasze „Ja” cały czas pozostaje w teraźniejszości. Jesteśmy zatem w sprzeczności z czasem i z rzeczywistością.

Odczuwamy jakiś dziwny smutek widząc siebie tu i teraz. Czemu, skoro tylko w „tu i teraz” możemy usłyszeć intuicję i tylko tutaj możemy zobaczyć własne „Ja”.

 

Twoje wspaniałe „JA”

 

Z jakichś powodów nie chcemy widzieć naszego prawdziwego „JA, a o tym właśnie mówi tarotowi Rydwan. Na karcie, chyba w każdej talii jest wilk. A wilk to nic innego jak intuicja. Ten sam wilk, który bywał w moim śnie i za którym poszłam. Ten sam, który nie zmuszając mnie do niczego zabrał mnie od papierowych sów – ludzi, którzy sądzili, że mają prawo drukować w mojej głowie to, jak mam żyć, subtelnie sugerować, jaka powinnam być.

Zobaczyłam w wyobraźni siebie na tym peronie i czułam skutek. Bez przeszłości i przyszłości czułam się smutna. Po prostu przeszłość i przyszłość odwracają naszą uwagę. Jedną znamy, o drugie marzymy. A gdy obie milkną czujemy smutek i niepokój, dlatego znowu, głośno przywołujemy przeszłość, zakopując się w niej.

„Tu i teraz” jest najprawdziwszą rzeczą, a my od urodzenia jesteśmy okłamywani, że jest inaczej. Nakazuje nam się przesadnie gloryfikować przeszłość nie objaśniając tego, gdzie kończą się wspomnienia, a zaczyna iluzja. Okłamywanemu ciężko uwierzyć w prawdę oczywistą, a ta leży niemalże przed nosem.

Dlatego gość, który powodzi Rydwanem nie trzyma sterów. Pozwala, aby porządek Wszechświata, równowaga, a przede wszystkim intuicja prowadziły go tam, gdzie ma trafić.

I nie jest to żadne „Carpe diem” tylko: „kto się poddaje, ten panuje„.

Świadomość bycia „tu i teraz”, to przyjęcie tego, jacy jesteśmy, wysłuchanie historii o samym sobie nawet, gdy wokoło wrzeszczy cisza samotności. To poddanie się temu, co jest. Nie chodzi bowiem o to, jak się przed tym ukryć, ale – jak zareagować. Paradoksalnie, aby móc zostać w „tu i teraz” należy odejść z miejsc, w których nas już nie ma, od ludzi, z którymi zakończyła się wspólna historia. Nieułatwianie sobie życia utartymi schematami i niepowoływanie się stare prawdy, bo te należą do innych – do tych, którzy do nich doszli. Chodząc tymi samymi drogami, nie dotrzemy nigdzie indziej, niż dotychczas. Jeśli nie zmienimy niczego w swoim życiu, jak możemy zmienić w życiu innych? Pozostając w bezruchu, przekazujemy naszą bezczynność dzieciom i innym, których kochamy.

Wyobraź sobie, że jesteś Twoim oddechem. To Twoje wewnętrzna „JA”. Wszystko inne nie istnieje – ani przeszłość, ani przyszłość. Zostaje tylko Twoje „JA”.

Tak zaczyna się moja ulubiona medytacja. Wyobrażenie sobie siebie jako jakiejś pary  było początkowo dla mnie zabawne. Większość uśmiechnie się na myśl, że ma się stać „dymkiem” niczym Aladyn. Kiedy jednak znika wszystko wokół, wówczas przestają istnieć hieny przeszłości i idealistyczna wizja przyszłości. Wtedy oto przestaję być niewolnikiem. Zostaję ja, jako efekt przeszłości. Poobijany niczym Księżyc znak teraźniejszości, który przyszłość nazywa jedynie iluzją. Ja i mój oddech, mój wewnętrzny głos, który mogłam usłyszeć dopiero wtedy – kiedy ucichł cały świat i wszystkie głosy. Zostało tylko to, co jest. Tylko moje „JA”.

 Pola Jezierska – „Pisze się, aby utrzymać ranę otwartą”
Tomasz Mann

Piszę, aby rany posypać słowami. Niech sączy się z nich tak długo się, aż zabraknie słów.

Poznanie pomnaża cierpienie”, ale chęć poznania jest większa od strachu.
Piszę aby zrozumieć – nie po to aby tłumaczyć.

Widzę, słyszę, czuję, myślę i na przemian boję się, aby znów być odważną.

Piszę, bajam i rozmyślam.

Melomanka, marzycielka, poszukiwaczka i stara dusza.

Nie polonistka, nie filolog, nie filozof.

Znowu naprzemiennie: Posiadaczka niespożytej energii miłości do ludzi i Wszechświata, aby zaraz potem wszystkiego nie znosić i złorzeczyć.

Dwubiegunowa. Wzrost: średni.

Wiek: słuszny

Oczy: szaro-niebiesko-zielone
Usposobienie: brak

2 thoughts on “Rydwan. Żeby dokądś dojść trzeba skądś odejść

  1. Ciężko odnaleźć siebie w świecie który jest przepełniony tym co powinniśmy i musimy. W świecie gdzie inni wiedzą lepiej od nas czego potrzebujemy. Dlatego bycie tu i teraz ze sobą swoimi myślami, odcięcie się na chwilkę od tego natłoku jest bardzo ważne 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.